» Artykuły » Relacje z imprez » Essen 2008 - czwartek

Essen 2008 - czwartek


wersja do druku

Relacja na gorąco

Redakcja: Joanna 'Ysabell' Filipczak
Ilustracje: Katarzyna 'Bagheera' Bodziony

Essen 2008 - czwartek
Uczestnictwo w targach SPIEL w Essen powinno być dla każdego fana gier planszowych (i nie tylko) tym, czym dla pobożnego muzułmanina pielgrzymka do Mekki – trzeba to zrobić chociaż raz w życiu. Gigantyczne hale wypełnione stoiskami wydawców, zarówno tych dużych i znanych, jak i małych i zupełnie anonimowych, sklepy, antykwariaty, setki stołów, przy których można wypróbować tysiące pozycji – trudno to opisać słowami, a zdjęcia tego nie oddadzą (hale są po prostu za wielkie). Jeżeli dołożyć do tego osobne pomieszczenia dla komiksów, strojów do LARPów, bitewniaków i, oczywiście, RPGów – czysty raj dla fantasty.

Targi otwarły swoje podwoje już wczoraj, lecz było to otwarcie czysto branżowe, tylko dla dziennikarzy i wydawców. Dopiero dzisiaj przez bramki zaczęły wlewać się tłumy zwykłych ludzi, dla których gry są tylko rozrywką, a nie sposobem zarabiania na chleb. Tłumów nie było, przejść między standami można było bez problemów, tak samo bez najmniejszych kłopotów można było zagrać w mniej znane lub w ogóle nieznane gry. Jednak stoiska wydawców znanych (czy po prostu nie ustawionych w bocznej hali) były non stop zajęte, a żeby dopchać się do takich nowości jak Ghost Stories czy Wasabi trzeba było czekać co najmniej kwadrans (jeżeli miało się szczęście i poprzednia grupa właśnie kończyła rozgrywkę). Z ciekawostek – Michał 'Puszon' Starycha obliczył, że na stoisku Kuźni Gier zdarzyło się tak, że jeden ze stolików był wolny aż dziesięć minut – była do jedyna wolna chwila dla osób tłumaczących zasady gry. Tak chyba było przy większości standów. A teraz wyobraźcie sobie, że w czwartek na targach pojawiają się tylko uczniowie, studenci i najwięksi fani, którym nie szkoda urlopu. Prawdziwe tłumy zaczną się dopiero w sobotę, a wtedy nawet w alejki między stoiskami nie da sie wbić szpilki. Niemniej przed nami jeszcze jeden w miarę luźny dzień.

Pierwszy raz na SPIEL byłem dwa lata temu i wtedy z polskich wystawców był bodajże tylko Q-Workshop. Dwa lata później można także trafić na stoiska Kuźni Gier, Wolf Fanga czy Portalu. Widać, że polski rynek rozwija się prężnie i nie jest nastawiony wyłącznie na kraj, lecz wychodzi z ofertą na świat (bo przecież nie tylko na Europę, lecz i na Amerykę).

Wyjeżdżając na Essen zrobiłem sobie listę gier, w które chciałbym zagrać, ale zanim znalazłem część z nich było już późne popołudnie. W tym czasie jednak nie próżnowałem – poniżej lista gier, które miałem przyjemność poznać organoleptycznie. Od razu zaznaczę, że oceny są wstępne i mogą się zmienić po kilku rozgrywkach.


En Garde


Na pierwszy ogień poszła szybka dwuosobowa francuska gra En Garde, w której wcielając się w pojedynkowiczów staramy się nadziać przeciwnika na rapier. Nie jest to nowa gra, na Essen była już rok temu, jednak zaciekawiła nas jej mechanika.

Gracze stoją na końcach ścieżki, która liczy dwadzieścia pięć pól i systematycznie się do siebie zbliżają zagrywając karty o wartości od 1 do 5 (po pięć sztuk każdej wartości w talii, na ręce zawsze ma się pięć kart). Kiedy pojedynkowicze są już dosyć blisko siebie można wykonać atak, czyli położyć karty o tej samej wartości. Im więcej wyłożymy kart, tym trudniej sparować atak (aby to zrobić trzeba zagrać taką samą ilość kart o danej wartości, więc przy ataku trzema kartami o danej wartości nie ma mowy o parowaniu). Do tego wartość kart wykorzystanych do ataku musi się równać odległości między szermierzami.

Brzmi banalnie, ale wymaga odrobiny planowania, pomyślunku i szczęścia, a do tego są dwa rodzaje ataków. Naprawdę świetne wykonanie (tak wersji podstawowej jak i podróżnej) i niesamowite rysunki (standard w większości francuskich produkcji), co daje bardzo miłą chwilę planszowej rozpusty.

Ocena: 7,5


Herr den Ziegen


Następnie uciekliśmy w zupełnie inne klimaty, a mianowicie ganianie kozłami.

W Herr den Ziegen staramy się za pomocą kart z wartościami od 1 do 5 zdobyć inne karty z danego rodzaju (czyli kolejne karty z dziwnymi kozłami). Są one porozrzucane losowo na kwadratowej planszy, a dwie spośród nich mamy na ręce. Wyłożenie karty daje nam dwie rzeczy – cyfra określa o ile nasz kozioł rusza się po odwodzie planszy oraz pokazuje jaki rodzaj kozłów będziemy zbierać (można oczywiście zbiera dowolną ilość rodzajów kozłów i jest to jak najlepsza strategia, ale trzeba mieć szczęście aby ją przeprowadzić). Z rzędu, w którym stoi nasz kozioł możemy zabrać jedną kartę i dołączyć ją do ręki, zaś pozostałą dziurę wypełniamy kartą z talii (aż ta się nie skończy, wtedy dziury są permanentne).

Kiedy mamy przed sobą karty jednego rodzaju o łącznej wartości większej niż osiem, to pozostałe taki kozły na planszy zostają zaznaczone naszymi znacznikami – nikt nie może ich już zebrać i to one właśnie, a nie wyłożone przez nas karty, liczą się do punktacji.

Miłe oku wykonanie i dobra grywalność pozwalają mi przyznać tej grze ocenę 7.


Bulp!


Po zabawie z kozłem znów trafiliśmy do Francuzów, którzy pokazali nam grę Bulp!. Jest to nic innego jak zabawa w dołączanie kolejnych rur aby doprowadzić wodę do naszego miasteczka.

Wygrywa nie ten, kto zrobi to szybciej, lecz ten, któremu ucieka najmniej wody po drodze, czy to poprzez zerwane linie, czy niezblokowane ujścia. Oczywiście gracze mogą, a nawet powinni, sobie przeszkadzać.

Prosta, ale dosyć sycąca party game, w której ogromnym plusem jest to, że nie trzeba do niej sprzątać ze stołu – talerze, kubki czy butelki mogą zostać na swoim miejscu i stanowić naturalne przeszkody, które trzeba ominąć. Jak sie okazuje nie wszystkie francuskie gry są na aż tak wysokim poziomie jak Ghost Stories czy En Garde – rysunki są mocno siermiężne, a gra bawi raz, może dwa razy z rzędu. Niemniej, jako party game sprawdzi sie dobrze, choć tylko na 4 graczy.

Ocena: 6.


Pit


Potem trafiliśmy na, jak na razie, najgorszą grę na tych targach, czyli Pit. Party game polegające na zbieraniu kart w tym samym wzorze poprzez przekrzykiwanie się nie jest tym typem gier, które mnie cieszą.

Głośne i bez większego sensu, czyli ocena 2.


Wasabi


I wreszcie dotarliśmy do clue tego dnia. Na danie pierwsze, ale jakże sycące, wjechało sushi, a właściwie Wasabi.

Zasady gry podobne do Colosseum – gracze mają przepis na sushi i muszą uzbierać do niego składniki. W przeciwieństwie do gry Days of Wonder znaczniki składników układa się na planszy, gdzie zostają praktycznie do końca gry i wszyscy mogą z nich skorzystać. Do tego dochodzi pięć kart akcji, pozwalających na zamianę sąsiadujących ze sobą składników czy na położenie składnika na jakimś już leżącym na planszy (ma ona zresztą wygląd bambusowej maty, w której zwija się rolki sushi).

Przepisy mają długość od 2. do 5. składników i o ile te krótkie układa się w miarę sprawnie, to czteroskładnikowe sushi jest już trudne, a piątka to niesamowitość. Świetny pomysł, który ciągnie w górę wykonanie oraz patent językowy (wszystkie karty i żetony są dwustronne – po jednej stronie angielskie, po drugiej – niemieckie) dają Wasabi ocenę 8,5.


Ghost Stories


Kolej na danie główne. Na sam koniec przenieśliśmy się do chińskich filmów kung fu, gdzie jako mnisi walczyliśmy z hordami demonów z piekła rodem, by na końcu zmierzyć się z samym złem wcielonym. Pozwoliła na to gra Ghost Stories.

O ile nie przepadam za grami kooperacyjnymi, gdzie gra się razem przeciw mechanice gry (np. Shadows over Camelot), to tutaj dałem się wciągnąć z pełnym impetem i grę połknąłem jak pelikan rybę.

Wioska składa się z dziewięciu żetonów, na których wieśniacy mogą wyświadczyć proszącemu mnichowi przysługi. Do tego cztery plansze (po jednej – w jego kolorze – na każdego mnicha), na których pojawiają się duchy (także w przypisanych mnichom kolorach lub czarne). Zjawy mają różne właściwości oraz stopień trudności wyegzorcyzmowania, którego dokonuje się przez rzut trzema kośćmi, o różnych kolorach na każdej ściance (kości vide Mystery of the Abbey). Trzeba wyrzucić tyle ścianek danego koloru, ile duch posiada odporności, pomóc sobie zaś można różnymi bonusami zdobywanymi od wieśniaków w czasie rozgrywki.

Świetne wykonanie (a kopia targowa to już zupełna masakra), świetna rozgrywka, świetna zabawa. Pełne 9 dla chińskich duchów.


Po tej sycącej rozgrywce trzeba się było już ewakuować, zjeść coś (większość ludzi, z którymi rozmawialiśmy na targach nie jadła nic od śniadania – planszówki sposobem na schudnięcie?), dotrzeć do hotelu i napisać to krótkie podsumowanie czwartku. Na jutro zaplanowałem bliższe przyjrzenie się strategicznemu Conanowi, kosmicznej Ad Astra od Faiduttiego, grze Slash o mechanice podobnej do Tennhausera czy Okko oraz mile wyglądającej grze o budowaniu Wielkiego Muru (o ile czas i tłumy pozwolą).
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


~steady

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Od kiedy En Garde jest francuską grą?
24-10-2008 00:55
~Blue

Użytkownik niezarejestrowany
    Pit
Ocena:
0
Ehh pita tak zjechać :). Ja w pita się zagrywam teraz raz po raz a wszyscy krzycza jeszcze raz! :) Z tym że gram w uproszczonego - nie ma punktacji, gramy na 8 kart, sprawdza się niestety dopiero od 5ciu graczy.
24-10-2008 17:47
Bagheera
    En Garde...
Ocena:
0
... rzeczywiście nie jest grą francuską, był to pewien skrót myślowy, ponieważ grę wydało francuskie wydawnictwo Ferti, i tłumaczyli nam ją mili Francuzi :D
A jako ciekawostkę dodam, że grę wymyślił dawno temu sam Reiner Knizia - i miał wtedy dobry dzień!
25-10-2008 21:06

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.